Gazeta Wyborcza
Radosław Sawicki został w hurtowni Tesco w Dublinie okrzyczany nowym Lechem Wałęsą. Zorganizował pracujących tam Polaków, zdobył poparcie miejscowych związków zawodowych i walczy o równe z Irlandczykami prawa w pracy. A Tesco i agencja pośrednicząca w zatrudnianiu Polaków mają już sprawy w sądzie - Ja wiem, że to nie mój kraj, ale to moja Europa - podkreśla 28-letni Sawicki. Skończył historię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, a do Irlandii przyjechał przed siedmioma miesiącami. Agencja pośrednictwa pracy Grafton zaoferowała mu pracę przy przenoszeniu kartonów z towarami w największej hurtowni Tesco w Dublinie. Stawka: 9,52 euro na godzinę, czyli ok. 360 euro tygodniowo. Sawicki szybko się zorientował, że Irlandczycy pracujący na takim samym jak on stanowisku, ale zatrudnieni przez Tesco - a nie agencję jak cudzoziemcy - dostają co najmniej o 200 euro tygodniowo więcej. Polacy nie dostawali też premii ani dodatków, choć wciąż podwyższano im normy. Początkowo Sawicki w ciągu jednej zmiany przenosił 500 kartonów, ostatnio - dwa razy więcej (czyli kilkanaście ton dziennie). Gdy z kilkoma kolegami zaprotestował u menedżera zmiany, usłyszał: "Jak ci się nie podoba, możesz wracać do domu, są inni chętni na twoje miejsce". Następnego dnia przyszedł do pracy w koszulce z napisem "We are picking 800. No more" ("Przenosimy 800. Nie więcej"). Dyrekcja hurtowni zagroziła mu wylaniem z pracy, ale za Polakiem ujęła się irlandzka centrala związków zawodowych STIPU, grożąc strajkiem. Stanęło na tym, że Sawicki zostaje, byle nie przychodził w swoim T-shircie. Jednocześnie STIPU pozwała do sądu zatrudniającą Polaków agencję Grafton (zarzut: wykorzystywanie pracowników) oraz hurtownię Tesco (za to, że zwolniła innego Polaka bez podania istotnych powodów). Wieść o odważnym Polaku rozeszła się wśród pracowników hurtowni. - Wcześniej byliśmy anonimowi, a tego dnia zgotowali nam w stołówce owację na stojąco. Podnosili kciuki do góry i krzyczeli: "Lech Walesa!" - opowiada Jakub Kućka pracujący z Sawickim na tej samej zmianie (do Irlandii przyjechał ze wsi Kozy na Podbeskidziu). Dopiero wtedy Polacy zorientowali się, że stanowią w hurtowni całkiem sporą, co najmniej 20-osobową grupę. Pewności siebie dodawało im nie tylko poparcie związków zawodowych, ale i dobra znajomość języka angielskiego. - Agencje wykorzystują to, że wielu Polaków nie zna języka, a przez to nie może zapytać o przysługujące im prawa - twierdzi Kućka. - Będziemy się bronić, nie jesteśmy niewolnikami - dodaje Sawicki. Teraz Polacy, mając poparcie związków, walczą o to, aby hurtownia traktowała ich tak jak swoich pracowników.