Wieczór z Komedą. Gadany i grany

Magdalena Grzebałkowska, reporterka i autorka biografii Krzysztofa Komedy była gościem chojniczan w podziemiach kościoła gimnazjalnego. Fascynująco opowiadała o bohaterze swojej książki, a muzykę kompozytora przybliżył duet Maciej Fortuna i Krzysztof Dys.

Podczas spotkania nie brakowało pytań od publiczności. Na zakończenie do reporterki ustawiła się długa kolejka czytelników, którzy chcieli zdobyć autograf.   |  fot. Maria Eichler

Rozmowę z pisarką poprowadził Marcin Szopiński, inicjator spotkania. A księgarnia Świat Książki przygotowała na ten wieczór nie tylko ostatnią książkę Grzebałkowskiej, ale także poprzednie jej publikacje – o ks. Twardowskim, rodzinie Beksińskich i o roku 1945. Było więc w czym przebierać, a niektórzy wychodzili obładowani sporym sztaplem książek.

To nie Klenczon

Kto zastanawiał się wcześniej, dlaczego Grzebałkowska rzuciła się na Komedę, ten otrzymał odpowiedź, że inspiracja pochodziła z wydawnictwa „Znak”, gdzie na początku doszło do zabawnego nieporozumienia. Bo przyszła autorka biografii Komedy zrozumiała, że ma pisać o Klenczonie i zdecydowanie odmówiła. Dopiero po wyjściu z wydawnictwa uprzytomniła sobie, że to nie Klenczon, a Komeda ma być portretowany i czym prędzej zawróciła, ochoczo zgadzając się na tę robotę. Przyznaje, że fanką jego muzyki nie była, choć i owszem czegoś tam słuchała.

Ale jazzman interesował ją jako człowiek. Jak się kojarzył ludziom? – Pozytywnie – mówiła. – Miły chłopak. Reporter nie powinien za dużo wiedzieć o tym, o kim pisze, a ja mogę już powiedzieć, że mnie Komeda nie dał się poznać do końca. Nie dał mi, jak to się mówi, swoich flaków na tacy. Ciągle mi umykał. Jerzy Gruza wspominał, że to był taki szarutek. Mówił mało, siedział w kącie, grał. Ale to wokół niego krążyli ludzie. Istniał przez i dzięki muzyce. No dobrze, ale ja nie mogłam wydać śpiewniczka…

Biografka uznała, że owszem Komeda kojarzy się zwykle z tragicznym wypadkiem w Stanach, ale  dla niej punktem wyjścia do pisania stał się jazz. Zaczęła więc od festiwalu jazzowego w Sopocie, bo … sama jest z Sopotu. – Jazz to była w tamtych latach wolność. Byliśmy wygoleni z muzyki jazzowej, nie było płyt, coś tam się tliło po kawiarniach. Żeby oficjalnie zagrać jakiś kawałek, trzeba było sposobu. Milian dla przykładu podawał, że będzie grał utwór Podaj cegłę, a to było In the Mood…- przypominała.

I opisywała, że festiwal jazzowy w Sopocie to była czysta ekspresja wolności. Za co potem poleciały głowy. Bo kto to widział, żeby maszerować przez miasto nie karnie czwórkami, ale w malowniczym pochodzie z obrazoburczymi hasłami, z obnażonymi dziewczętami… No i ta głośna, nie do końca zrozumiała muzyka…

Silna baba obcina mu włoski

Od początku w tym kontekście Komeda jawił się jako „inny”. Interesował go jazz nowoczesny, a nie tradycyjny. Koledzy z ciekawością patrzyli, co wyprawia ten dziwny rudzielec. By go poznać, autorka jego biografii odbyła 120 spotkań. Czasami trafiając kulą w płot. Tak jak wtedy, gdy jeden z perkusistów, który miał być dobrym znajomym Komedy, wyznał, że nigdy z nim nie występował, a grać, to grał, ale na jego pogrzebie… Ekscytujące były spotkania z Wojciechem Karolakiem, Romanem Dylągiem czy Krystyną Sienkiewicz  (Oj, kochana, z Komedą to była miłość, a nie przyjaźń – powiedziała Grzebałkowskiej – przyp. red.), Maciej Suzin zasłużył na dozgonną wdzięczność, bo w jego kalendarzyku były wszystkie informacje o koncertach, zarobkach itd. Same konkrety.

Komeda to też burzliwe związki z kobietami, z których jedna – Zofia Lach – odegrała szczególną rolę w jego życiu. – To silna baba była – opowiadała Grzebałkowska. – Ona by mogła być premierem, a nawet prezesem partii… Chciała dyskutować na równi z mężczyznami. Chodziła w spodniach, włosy wiązała w koński ogon, chlała na równi z kolegami. I ułatwiała Komedzie życie. Włoski przycinała, stroje  zaprojektowała, robiła śniadanie… Dużo emocji z nią było. Stańko jej nienawidził, Urbaniak uwielbiał. Jedno jest pewne – była prekursorką w rozbijaniu zespołu przed Yoko Ono.

Już nie dowiemy się, co by było, gdyby Zofii nie poznał, gdyby nie została jego żoną. Dla Grzebałkowskiej Zofia jest postacią tragiczną. Były pytania, co pisarka ma teraz na tapecie (coś w stylu Roku 1945), czy to prawda, że nie lubi swoich książek (ma do nich dystans, choć po czasie stwierdza, że takie najgorsze nie są…), czy wykorzystała wspomnienia Zofii Komedowej (tak, ale nie rewidowała jej ocen i opinii), skąd jej miłość  do biografii (z reguły są to zlecenia wydawnictwa), czy zdaje sobie sprawę, że o niej też ktoś kiedyś napisze (Zabiłabym! Takie grzebanie w życiu – ohyda! Na szczęście po śmierci będzie mi wszystko jedno…), czy nie korci jej napisać coś więcej o jazzie (Ja jestem tylko reporterką, niech się wezmą za to inni).

Po serii pytań była okazja do posłuchania kilku utworów Komedy w wykonaniu trębacza Macieja Fortuny i pianisty Krzysztofa Dysa. A potem trzeba było postać w długiej kolejce po autograf do Magdaleny Grzebałkowskiej. I staliśmy…

Tekst i fot. Maria Eichler

  1. 13 listopada 2018  19:23   super   fanatyk

    To Jest to. Dzięki.

    0
    0